O 0900 pod sam jach podjechał niebieski Mercedes 240 D rocznik 1968, który na pewno nie miał jakichkolwiek przeróbek, łacznie z oryginalnymi szybaki i innymi częściami tapicerki. Właściciel zainwestował zapewne tylko w dużą rolkę Silver Tape. Przy każdorazowej zmianie biegu modliliśmy się o sprzęgło, które już ledwo zipiało. Kierowca jednak się tym nie przejmował i pędził wyprzedzając wszystkich i wszędzie. Przez całą podróż (po 2 godziny w jedna stronę) chyba tylko 2 auta nas wyprzedziły.. Niestety nie wiemy jak szybko jechaliśmy, gdyż prędkościomierz w naszej taryfie nie działał, a przez to i licznik kilometrów zatrzymał sie na około 850 000... Ciekawe jak długo juz tak jeździ!
Chefchaouen - błękitno-białe miasteczko. Rzeczywiście piękne i warte zobaczenia. Pierwsze co nas spotyka, to mnóstwo sklepików z ręcznie tkanymi, wełnianymi bluzami, czapkami i kocami. Od razu powiedzieliśmy sobie - kupujemy! Ale najpierw zwiedzanie i zdjęcia. Potem średnio smaczna potrawa z owcy o nazwie tangin i okrutnie słodka herbata z miętą. Następnie lekki deszczyk i mega sliskie kamienie na bruku, a potem zakupy. Magda kupiła świetną bluzę w kolorach miasteczka, chłopaki równiez różnego rodzaju gadżety i z powrotem wsiedliśmy do naszego niebieskiego bolida. Po drodze wstapilismy do Tetouan do pierwszego supermarketu, jaki widziałem w Maroku. SZOK.... Wielka hala, mnóstwo towarów, nawet lepiej wyposażeni niż Hiszpanie i o wiele tańsze produkty. No może za wyjatkiem wszystkiego, co zawiera alkohol - począwszy od piwka, kończąc na mocnych wódkach. Cała reszta rewelacja! Zrobiliśmy zakupy, wrzuciliśmy wszystko do naszego "merola" i wróciliśmy do Mariny Smir. Jeszcze dziś wypływamy do Ceuty - drugiej hiszpańskiej kolonii w Afryce.
Po zatankowaniu wody i umyciu łódki podpłynęliśmy do odprawy paszportowej i ruszyliśmy na ostatni cypelek Afryki.