Po kilkudniowym postoju w Las Palmas (kiepska pogoda, pochmurno, zimno i w ogóle beee...) wyruszyliśmy w końcu w drogę. Podczas postoju zaliczyliśmy 2 wycieczki z Marcinem (Polak mieszkający tutaj) po wyspie. Jedna była właściwie całodniowa, druga na pół dnia. Obie fajne i stosunkowo tanie :-) Wujkowie się nacieszyli lokalnymi atrakcjami ;-))) my też he he i Pogoda nas nie oszczędziła - najpierw duży wiatr, potem jego brak i spory rozkołys, co spowodował, że niektórzy rzucili pawiem, inni posnęli, a reszta musiała sterować, bo na dużym rozkołysie autopilot nie wyrabiał.
Pierwszym przystankiem był Puerto Mogan, do którego dopłynęliśmy wczesnym wieczorem. Tam spędziliśmy miły wieczorek w knajpce, w której obsługiwała Słowenka, więc porozumiewaliśmy się właściwie bez problemu. Zjedliśmy steka (pyszny), solę (też dobra) oraz tuńczyka i kurczaczka. Objedzeni maksymalnie przeszliśmy się po miasteczku.
Rankiem ruszyliśmy do Las Galletas na Teneryfie. Morze na wybujało, widzialność bardzo kiepska,ale udało nam się w okolicach zmorku dotrzeć na miejsce. Marina przywitała nas tak dużym rozkołysem, jakiego nie widzieliśmy tutaj nigdy. Keje i jachty latały, zrywały się z cum, noc nieprzespana, ale cieszyliśmy się, że nie skończyliśmy jak łódka niedaleko nas, której puściła cuma i rozwaliła sobie całą rufę... Sąsiadowi pękła półkluza, kilka łódek dalej poszły w cholerę odbijacze.. U nas bez strat :-)
Obok stoi Niemiec, któremu urodziło się dziecko niedawno. Teraz czeka chwilkę i leci na Capo Verde, a potem do Brazylii. Zaprosiliśmy ich na kawkę popołudniową. Jacht będzie pusty, bo rodzince wynajęliśmy auto i wysłaliśmy na całodniową wycieczkę po wyspie.
My w tym czasie:do knajpki na neta (+piwko i kalmary), pranie na pokładzie (Adasia majteczki i koszulki) no i poszukiwania woblerów, bo teściu ma ciśnienie na łowienie ryb. A poza tym.... TRANQUILO!