Melilla jest miastem zapomnianym. Nie przez władze hiszpańskie, czy mieszkających tam ludzi, ale przez całą resztę. Jądrem miasta jest Plaza del Torros - Plac Byków (którego nie znaleźliśmy) oraz supermarket Super Sol (ten owszem). Zero życia na ulicach, puste sklepy i drogi, spokojna marina i niskie za nią opłaty - to przymiotniki charakteryzujące to miejsce. W związku z tym zebraliśmy manatki i wcześnie rano wypłynęlismy do najbliższego marokańskiego portu - do Al Hoceima. Dotarlismy tam koło północy i zacumowaliśmy do bardzo wysokiej kei zaprojektowanej chyba dla dużych statków, a nie dla takiej kruszynki jak nasza łódeczka. Setki mew patrzyły na nas niczym na wielką sardynkę. U nas w głowie pojawiło się tylko jedno marzenie - nie osrajcie nas!! Chłopaki poszli pomagać miejscowemu rybakowi liczyć połowy, my natomiast poszliśmy spać... Rano czekała nas przeciez odprawa graniczna, zakupy, zwiedzanie itp. Na kąpiel i uzupełnienie zapasów wody nie liczyliśmy, gdyż w tym porcie takich luksusów nie było przewidzianych. Jedynie kibelek z mozliwością załatwienia się "na narciarza".. Chłopaki więc poszli robic "telemarki" ;-)
My skorzystaliśmy z toalety jachtowej i poszliśmy na miasto. Po wypiciu wyciskanego soku z pomarańczy poszliśmy na targ i w okolice meczetu, a potem na jacht odsapnąć nieco przed planowanym wieczornym wypłynięciem do Mariny Smir - ostatniego portu Maroka przed cieśniną gibraltarską. Maroko zaczyna nam sie podobać :-)