No i zachciało się sportu na starość... Po padelu coś mnie w plecach strzeliło. Wieczór jeszcze wytrzymałem, ale rano nie mogłem podnieść się z wyra. Maćka nadludzkim wysiłkiem zawlokła mnie do apteki, jednakże jak tylko farmaceuta nas zobaczył, od razu powiedział tylko jedno "Ir al médico!". Natychmiast poszliśmy tam, choć trudno nazwać to marszem... Ja wygięty z bólu o 90 stopni, Maćka ledwo zipie ciągnąc moje cielsko, a lekarz "tylko" 300 metrów od nas.. Po dotarciu ostatkiem sił do gabinetu, zostałem powitany przez obsługę dwoma zastrzykami przeciwbólowymi. Następnie orzeczono, że mi dysk wyskoczył i że przez 2-3 tygodnie będę dochodził do siebie.. A my mamy za 5 dni (tj. 01.06) lot do Polski na ślub Rysia - kumpla ze studiów... Marne szanse - odrzekł lekarz..
Kolejne trzy doby nie robiłem nic jak: leżałem plackiem na plecach, jadłem, wrzucałem w siebie wszelkiego rodzaju piguły zapisane przez doktora i przyjmowałem gości, gdyż codziennie ktoś do nas wpadał sprawdzić jak się czuję. Po trzech dobach wstałem, po kolejnej już zaczynałem chodzić. A piątego dnia już jechaliśmy na lotnisko. Okazało się, że to żaden dysk, tylko zapewne zawiało mi korzonki i dlatego tak bolało.
W Polsce wylądowaliśmy około 2030 i pojechaliśmy do domu. Mnie jutro czeka gastroskopia, gdyż od paru tygodni bardzo napierdziela mnie żołądek...
Oj zaczynam się sypać...