Jesteśmy w Bizerte w Tunezji. Żegluga była ciekawa. Wiało mocno, kilkukrotnie fala nast tak przechyliła, że mało brakowało, aby się nie położył, ale przecież Geronimo to wojownik i dał radę. Przy wpływaniu do portu z kolei po raz pierwszy w życiu widzieliśmy delfiny w główkach portu, tak jakby chciały potwierdzić to, co sygnalizował nam ten na kotwicowisku. Dzięki chłopaki!
W porcie okazało się, że mariny nie ma i możemy stanąć w porcie rybackim. Naturalnie bez wody (mamy sporo), prądu (tego mniej) i WC (z tym damy se radę!). Stanęliśmy burtą do Niemca, pomiędzy Angolem, Belgiem i Francuzem. Miło :-)
Potem dowiedzieliśmy się, że jesteśmy "very brave", że w taką pogodę z Cagliari płynęliśmy. Ja wiem..? ;-)
No i ruszyliśmy na miasto. Planem było zrobienie paru fotek, zjedzenie czegoś miejscowego i znalezienie sklepu. Plan wykonany w 110%. Zjedliśmy casse-croute, czli bagietkę wysmarowaną super ostrą pastą z 3 rodzajów papryk zwaną HARISSA z nadzieniem z jajka, ciecierzycy, oliwy i oliwek. Wszystko za 1 dinara (ok. 2,70 pln) i dwie osoby się najadły. Zaraz potem znaleźliśmy sklep i zakupiliśmy w/w pastę, po czym na dodatek znaleźliśmy darmowe WI-FI. Fajne fotki zrobiliśmy później.
Ja to muszę jeszcze zjeść: brik, salade mechouia, tagine i merguez. O tym co to jest i jak się to je - później :-)
Wieczorem padliśmy jak muchy po tym nocnym pływaniu i poszliśmy spać.
Więcej zdjęć na www.azm.net.pl/galeria.html