Tunis - miasto słynące podobno z największej mediny w całym kraju arabskim, dzięki której z resztą zdobyła swoją pozycję. Jadąc tam głównie na tą starą część miasta się nastawialiśmy. Wyruszyliśmy rano z mariny drepcząc na stację kolejki TGM, którą dojechaliśmy w 20 minut praktycznie do centrum. Zdobyliśmy mapę miasta i mediny i w drogę.
Wejście przez bramę na Place de la Victoire spowodowało, iż znaleźliśmy się pośród setek kramów z pamiątkami wraz z tysiącem turystów. Szybko odbiliśmy w bok i znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie, w świecie biedy, brudu i respektu do starych tradycji islamu.
Bocznymi uliczkami doszliśmy do Wielkiego Meczetu (Ez-Zitouna, zakończono budowę w IX w.) oraz leżącego nieopodal mniejszego Dar El Bey. Z tego pierwszego nas wygonili, ale do drugiego udało mi się wejść i nawet kilka zdjęć zrobić.
Pokręciliśmy się jeszcze troszkę, aż prawie zawrotu głowy dostaliśmy, więc podjęliśmy jedyną słuszną decyzję - siadamy zapalić sziszę i wypić herbatkę tunezyjską. Godzinka przy paleniu i piciu spełzła nam niczym kwadransik. Potem ruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia. Zjedliśmy coś pomiędzy casse-croute a kebabem i dalej do zwiedzania! Trafiliśmy także na świetny targ owocowo-warzywny poimiędzy ulicami Rue d'Allemagne i Avenue d'Espagne. Na prawdę warto!
Nastawiałem się na fajerwerki jeśli chodzi o starą część miasta w Tunisie, a dostałem setki produktów Made in China sprzedawane turystom...
Potem już tylko necik darmowy na ulicy i powoli powrót do Sidi Bou Said.
Jutro noc na kotwicy, poytem Kelibia i płyniemy na włoską Pantallerię.