W niedzielę ruszyliśmy na kolejną wyspę - Gomerę. Słyszeliśmy, że warta jest zobaczenia i że
im bardziej będziemy płynęli na zachód, to wyspy będą coraz bardziej zielone. Po Teneryfie
zaczęliśmy sobie wyobrażać hektary lasów. Wg przewodnika najbardziej zielona jest La Palma.
Zobaczymy. Na razie szykuje się nam szybka żegluga z wiatrem do stolicy wyspy - San
Sebastian. Końcówkę mieliśmy już na prawdę wietrzną. Wywołaliśmy przepływający obok
prom i spytaliśmy się, ile węzłów wiatru wieje teraz. Oni że 35-40, a to przecież pełna 8! Na
szczęście udało nam się spokojnie wpłynąć do portu i zacumować koło statku ratowniczego. No
to mamy teraz dwie noce spokojnego stania, gdyż jutrzejszy dzień spędzimy na objeżdżaniu
wyspy, znów Seatem Cordobą. Na razie zacumowaliśmy, dostaliśmy karty dostępowe do kibli
(całkiem si) i poszliśmy na plażę, która powitała nas ciemno szarym piaskiem (żeby nie
powiedzieć czarnym), ciepłą wodą i pięknym widokiem na El Teide. Po szybkiej kąpieli
wróciliśmy na jacht, zjedliśmy kolację i poszliśmy zobaczyć to i owo na mieście. Przeszliśmy
się paroma uliczkami, zaliczyliśmy mały kościółek i piękny widok z góry na miasto, po czym
skończyliśmy naszą wycieczkę w knajpce nieopodal portu na piwku i orzeszkach. Trzeba iść
spać, bo jutro od rana zwiedzamy.
Po śniadaniu Mehu wynajął autko i ruszylimy :-) W planie mieliśmy 2 główne punkty - Park
Garajonay, który ma 3 miliony lat (to tu Spielberg kręcił Park Jurajski) oraz Valle Gran Rey -
wielką dolinę na zachodnim wybrzeżu. Zaczęliśmy od lasu, który zrobił na nas super wrażenie,
szczególnie drzewami, które są całkowicie obrośnięte mchem. Pewnie to ze względu na wilgoć z
wiszących nad nimi chmur, gdyż park ten położony jest około 1400-1500 m.n.p.m. Potem
pojechaliśmy na zachodnie wybrzeże. Dolina rzeczywiście jest królewska (le Rey to król po
hiszpańsku), ma świetne widoki i miłe miasteczko na samym końcu. Właśnie w tym
miasteczku zasiedliśmy w fajnej knajpce na obiad. Maćka i Agata wzięły kozę (!), Staszek i Mehu
tuńczyka, a ja kurczaka. Wszystko ekstra, a na dodatek każdy bardzo mile zaskoczony był kozą
:-) Potem trzeba było wracać, bo raniutko spadamy na najdalej na zachód wysuniętą wyspę
archipelagu, czyli El Hierro.
I tu czekała nas niespodzianka. Obok nas stanął jacht z polską załogą. Zaproszono nas na drinka.
"Jednego, dwa, góra tsy." Było zdecydowanie więcej i ostatnia osoba z naszej załogi wróciła na
jacht o 0700. Były tańce na kei (królowała Agata i Maćka). Hasłami wieczoru były:
1) pij, nie rób scen
2) szabelkowanie
3) spier... i ch...
4) oj tam, oj tam
ZAINTERESOWANI WIEDZĄ O CO CHODZI :-)))
Po pełnych 3 godzinach snu zaczęliśmy się zbierać i z jedynie dwugodzinnym opóźnieniem
ruszyliśmy w dalszą podróż. Niektórzy czuli się gorzej niż zazwyczaj...