Wpływając na El Hierro spodziewaliśmy się kipiących zielenią gór. Zastaliśmy port, w którym
nie było... kei. Wszystkie łódki na bojach i żadnego jachtu! A to najbliższy port do stolicy -
Valverde. Na szczęście udało nam się znależć miejsce przy betonowym skrawku. W porcie nie
było też prądy ani prysznicy. Jedynie kibelki i bar :-) Skorzystaliśmy z obu. W tym drugim
właściciel poczęstował nas grappą i było bardzo miło.
Rankiem wzięliśmy po raz kolejny autko (tym razem Seat Ibiza) i pojechaliśmy traską, jaką
zaproponowano nam w wypożyczalni. Wyspa jest o tyle wyjątkow, że cała północna jej część to
około 1/3 wielkiego krateru o średnicy kilkunastu kilometrów, który niegdyś się zapadł (te
pozstałe 2/3). Sama wyspa ma niemalże 1500 m wysokości (bez jednego metra), nie jest może
najbardziej zieloną, ale widoczki są niczego sobie. Niestety czas nas naglił, bo trzeba było już
wracać. Popołudniem oddaliśmy auto wypożyczalni, zatankowaliśmy wodę i rozpoiczęliśmy
podróż powrotną na Gran Canarię, skąd wylatywali Agata i Mehu. Mamy dobę i około 100 mil.